Stołeczna prokuratura wszczęła śledztwo ws. „narażenia pacjenta na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu przez lekarza szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie w związku z odmową przeprowadzenia zabiegu usunięcia ciąży”.
Zastanawiam się, czytając takie nagłówki, czy to tylko mnie one dziwią.
Dla mnie akt usunięcia ciąży jest ciężką ingerencją w integralność ciała matki. Tak, uważam, że ciało dziecka jest tak mocno złączone z matką w czasie ciąży, że aż nie sposób ich rozdzielać.
Rodziłam swoje dzieci ciężko, po terminach. Lekarze mówili, że „nie mam gotowości porodowej”, co oznaczało, że mój organizm nie chciał dzieci wydać. Macica była szczelnie zamknięta tak, jak zamknięta jest na początku ciąży. Czas już był najwyższy urodzić, więc zmuszono ciało do rodzenia nie tylko farmakologicznie, ale też mechanicznie. Dla mnie te mechaniczne ingerencje były traumatyczne i nie potrafię uznać ich za normalne.
Oczywiście, czasem trzeba ingerować. Tak, jak często potrzebna jest interwencja chirurgiczna, operacyjna. To oczywiste. Tak samo oczywiste jak to, że ta ingerencja jest zawsze doświadczeniem psychicznie obciążającym. Jesteśmy związani ze swoim ciałem. Traktujemy je, jako część siebie, jest częścią nas. Byłoby rzeczą bardzo naiwną twierdzić, że jesteśmy tylko „duszami uwięzionymi w ciele” tak samo, jak ciężko jest mi uwierzyć w to, że jesteśmy „tylko białkiem”. Aborcja musi być doświadczeniem trudnym i drastycznym. Tak psychofizycznie, tak namacalnie.
Kiedy czytam, że wyrwanie dziecka z macicy jest działaniem przeciwko utracie życia lub doznaniu uszczerbku na zdrowiu, nie rozumiem. Powiedzmy jasno: „przeprowadzenie zabiegu usunięcia ciąży” prowadzi do uśmiercenia dziecka w imię albo oszczędzenia mu i rodzinie przewidywanych przyszłych cierpień, albo po to, by skrócić życie, które zapowiada się na i tak krótkie. Nie ma to nic wspólnego z ratowaniem życia ani nie ma to nic wspólnego z ratowaniem zdrowia.