Im dłużej zastanawiam się, jak trafić do encyklopedii (rozważałam wsadzenie swojego zdjęcia między kartki np.), albo do Wikipedii (tutaj trudniej się wpisać, bo społeczność może wywalić), albo chociaż PRZEDE WSZYSTKIM być dobrze zapamiętaną tam, gdzie się pojawiam, być dobrą matką, żoną, programistką, blog prowadzić z sensem, o ludziach wokół siebie pamiętać i dać się zapamiętać dobrze, tym bardziej myślę, że jest to rzecz ZUPEŁNIE ZWYKŁA, naturalna i codzienna, że im bardziej spinamy poślady tym gorzej dla pośladów. No i dla nas.
Trzeba mieć w życiu plan. Nie wyśrubowaną normę, nawet nie jakieś mega cele, a raczej plan, ogólny kierunek marszu, roztropność i spostrzegawczość, by dostrzec możliwości dookoła siebie, odwagę, by iść szlakami nieopisanymi w przewodnikach i przede wszystkim poczucie, że trzeba po prostu iść codziennie, bo wielka wędrówka to tylko i aż suma niepoliczonej ilości małych kroków, uśmiechów i stałej, wewnętrznej gotowości do postawienia kolejnego kroku, kolejnego podniesienia nogi i oparcia stopy kawałek dalej niż była przed chwilą. I dlatego mówię, że wielkie rzeczy to sprawa naturalna i codzienna. Nie ma sensu stać i rozważać w nieskończoność, nie ma też sensu poszukiwanie pewnej drogi. Jedyna pewność jest w niepewności: w tym, że jutro może być taka lub inna pogoda i trzeba na obie, o ile się da, przygotować, w tym, że jutra może nie być, w tym, że każdego dnia możemy spotkać kogoś niesamowitego, kto podzieli część naszej drogi. Tylko trzeba wyjść. I mieć pewność, że spróbowałam, a dotarcie do celu jest darem i sumą wielu ludzkich życzliwości dołożonych do mojego wysiłku. Dołożonych nie jako ozdobnik, ale jako warunek konieczny.
Jestem wielką zwolenniczką wychodzenia, otwierania, przestrzeni, patrzenia w horyzont. Patrząc daleko w miejsce styku ziemi z niebem, nie idę wprost jak za fatamorganą, ale cieszę oczy widokiem, karmię nadzieję, myślę o dobrych rzeczach, które mogą przyjść po drodze, patrzę pod nogi, sprawdzam na mapie, czy droga kawałek dalej nie jest lepsza, pytam o to ludzi, a potem idę ciesząc się drogą. Może być trudna, mogę potrzebować na niej więcej odpoczynku i pomocy niż zakładam przy wyjściu (raczej na pewno tak będzie), ale to nie jest najistotniejsze, ważne jest, że kocham wycieczki.
Moje życie to też wycieczka. Ilość zmiennych do zanalizowania każdego dnia jest trudna do wyobrażenia. Szczególnie, że nie idę sama – życie w dużej rodzinie sprawia, że doza niepewności jest spora. Planujemy, to prawda, zapisujemy nawet w kalendarzu to czy tamto, a potem życie robi korektę. Ważne jest, żeby za każdym razem spróbować. Wiele rzeczy w kalendarzu wisi opcjonalnie i wciągane jest w stan „realność”, gdy tylko jest taka możliwość. Gdy pogoda popsuje jedno, wciągamy to drugie, które pogody nie potrzebuje. Fajnie mieć więcej możliwości. Potem wystarczy tylko dopasować czasowo w pojawiającą się lukę i bangla.
Wzięło mnie na te rozważania po wysłuchaniu historii Zosi, która zdała w tym roku maturę w trybie ED. Wyobrażam sobie te dwa miesiące jej życia, w których podjęła decyzję o przejściu na edukację domową, gdy przekonywała rodziców, że to dobry pomysł, gdy sama mierzyła się ze swoimi planami i potrzebami. Jestem pewna, że nie miała ułożonego programu, że nie wiedziała ile trzeba będzie kroków postawić w którą stronę, a jednak miała odwagę wyjść. Podziwiam Cię, Zosiu, ślę Ci dobre myśli i życzenia, a wszystkim innym zostawiam link do rozmowy z Zofią, by mogli czerpać z niej wiarę w siebie. Nawet, gdy wszyscy inni w nas wątpią, my zwątpić nie możemy.
Mądry i ważny post 🙂 Udostępniam, niech idzie w świat 🙂
<3