Przeczytałam przed chwilą o Marii Skłodowskiej-Curie, o jej pierwszym wykładzie na Sorbonie, o tym, jak podjęła go w sposób wirtuozerski.. a zresztą, przeczytajcie sami. Cytat za „Historia na obcasach„
MIJA 110 LAT OD PIERWSZEGO WYKŁADU MARII SKŁODOWSKIEJ-CURIE
W maju 1906 roku Maria objęła katedrę fizyki po zmarłym mężu. Pierwszy wykład prowadziła 5 listopada 1906 roku. Została tym samym prekursorką wśród kobiet-profesorów na paryskiej Sorbonie.
Wystąpienie rozpoczęła dokładnie w miejscu, gdzie przerwał je Piotr – wykład dotyczył elektryczności, rozpadu atomów i substancji promieniotwórczych. Na koniec rozległy się brawa, a Maria napisała potem w „Dziennikach”: „Byłbyś szczęśliwy, Piotrze, widząc mnie w roli profesora Sorbony… Pozostało mi pragnienie udowodnienia światu, że ta, którą kochałeś, przedstawia rzeczywiście jakąś wartość. Mam też nadzieję, że dzięki temu być może łatwiej odnajdę Cię na tamtym świecie.”
Zawsze, gdy czytam o kobietach, które bohatersko to czy coś innego zrobiły „jako pierwsza kobieta” i pokonując opór bądź wrogość sobie współczesnych, odczuwam nagły przypływ mieszaniny emocji, w których dominuje gniew i poczucie niesprawiedliwości. Tak samo czułam, jak przeczytałam, że ta Maria Skłodowska-Curie, która budzi nasz podziw do dzisiaj, gdy zostawała sama z sobą i swoim dziennikiem, miała pragnienie udowadniania światu, że „przedstawia rzeczywiście jakąś wartość”. Doszła tak wysoko, stanęła na szczycie i zamiast wyprężyć się dumnie z szerokim uśmiechem, omieść świat wzrokiem, a potem nadal dobrze i rzetelnie pracować, jak dotychczas, kurczy się pod spojrzeniami „świata, któremu trzeba udowadniać swoją wartość”, a potem staje do walki o uznanie tegoż świata. Może by mnie to tak nie wkurzało, gdybym nie widziała tyle już razy, jak mężczyzna broni jak lew swojego stanowiska – bez względu na to czy błędne czy nie – a kobieta zawsze ostrożnie i delikatnie, wycofuje się, bo tak. Bez powodu. Bo tamten był pewny siebie, więc ona na wszelki wypadek obwaruje się klauzulami o możliwej pomyłce.
Z jednej strony denerwują mnie feministki, które próbują mi udowodnić, że jestem nieszczęśliwa, bo jestem kobietą. Łatwo dać się wciągnąć w taką narrację i łatwo jest poczuć się „pokrzywdzoną” i obwinić ze wszelkie niepowodzenia mojego życia uwarunkowania biologiczno-społeczne. Czytam ich teksty i budzi się we mnie agresja do świata, bo czuję, jakby pazurami mi rany rozdrapywały, albo nawet nie rany, tylko ot tak, po prostu szarpały. Szturchają i mówią: „popatrz, jak ci źle! sąsiadowi dobrze, bo jest facetem, a tobie zawsze źle!”.
A z drugiej strony, patrzę na średnie wynagrodzenia kobiet i mężczyzn, widzę dysproporcję, słyszę echa słów pewnego właściciela firmy, który mówił: „u mnie w firmie kobieta nigdy nie będzie programistką” i zastanawiam się nad tym, jak prymitywny musi być świat, który ocenia predyspozycje zawodowe i wiedzę przez pryzmat płci. Dobrze, że nie mam już nic wspólnego z ludźmi, którzy tak prymitywnie myślą. Dobrze, że nie muszę „udowadniać światu”.
I nie wiem, czy dobrze, że to napisałam.
Dziękuję, dobranoc!