Pomyślałam kiedyś sobie szkołę, w której uczą nauczyciele z krwi i kości, tacy prawdziwi. Mają różne poglądy: jeden jest ateistą, drugi mocno pokłada swoją ufność w Bogu, trzeci ufa tylko szkiełku i oku, czwarty mierzy siły na zamiary, wzlatując nad martwym światem, kędy zapał tworzy cudy (patrz: Oda do młodości, A. Mickiewicz). Wiecie, tacy nauczyciele, którzy mają swoje poglądy: jedni kochają Jarka, drudzy Trumpa, trzeci Międlara, Donalda, Krystynę, a czwarci sceptycznie do świata polityki, liczą ino na siebie, swoją pozytywistyczną szarpaninę ze światem.
I ci wszyscy ludzie, sprzeczając się niejednokrotnie również na oczach uczniów, nigdy nie przekraczają zasad dobrego wychowania, nigdy nie poniżają swoich oponentów, nie robią wycieczek osobistych, nie uciekają się do emocjonalnych szantaży – dyskutują na poziomie rzadko już dzisiaj spotykanym, ale wciąż żywym, wciąż obecnym, wciąż jeszcze zachowanym w pamięci naszej kultury, na poziomie pojedynku argumentów.
A gdy przychodzi do spraw zasadniczych, gdy trzeba nieść pomoc potrzebującym wsparcia, gdy trzeba okazać szacunek drugiemu człowiekowi, gdy trzeba przestrzegać zasad naszego społecznego porządku, wszyscy ci profesorowie stają w jednym rzędzie, murem broniąc tego, co czyni nas istotami etycznymi, moralnymi i przyzwoitymi. Bo etyka jest nauką dla nas wszystkich, nadrzędną wobec poglądów politycznych. Wiara jest darem, którzy otrzymujemy przez innych ludzi. Przyzwoitość jest uniwersalna i kiepsko, gdy ktoś z niej rezygnuje.
W szkole moich marzeń dzieci i młodzież uczą się szacunku od krwistych ludzi. Nie ma w niej miejsca na papierowe statuetki, na przeźroczyste hologramy bez własnych przemyśleń, na ludzi bojących się mieć poglądy, konfrontować je, zmieniać swoje postrzeganie. Jak mamy nauczyć dzieciaki życia w naszym globalnym świecie, jeśli zabraniamy nauczycielom być przedstawicielami tego świata, a nakazujemy poglądową bezpłciowość?