Myślę, że bardzo często zahukani jesteśmy naszym życiem, naszymi sprawami i przedmiotami, które nas otaczają. Myślimy o wszystkim, tylko nie o tym, żeby rozmawiać z sąsiadami, żeby zaprosić na pogaduchy, żeby usiąść razem i coś zrobić, cokolwiek. Paczkę słoneczkina zdłubać, beczkę soli zjeść, żyć. Czy naprawdę najlepszą drogą życia jest bycie daleko i w bezpiecznych odległościach? Niewtrącanie się posunięte do granic absurdu? Czy nie lepiej jednak pilnować spraw swoich sąsiadów?
Od dawna noszę w sobie niezgodę na to, że jesteśmy wszędzie anonimowi. Potem, gdzieś przy okazji, okazuje się, że jednak nas wszyscy znają, że wiemy kim jesteśmy, gdzie miszkamy itd., ale jak nas widzą na ulicy, to co najwyżej „dzień dobry” a i to nie zawsze.
Nie, nie lubię tego, że sąsiedzi nie dają zaprosić się na kawę. Nie lubię tego, że w imię niewtrącania, nie chcą u nas posiedzieć. Nie lubię tego, że drzwi mieszkań są pozamykane od wewnątrz bardzo, bardzo szczelnie. Może trzeba tak, jak w Ewangelii – przygotować ucztę, a potem wyjść na rogi ulic i zapraszać do wejścia?
Jakiś czas temu, jesienią, spotkałam na osiedlowym deptaku panią, która wyraźnie zapatrzona była w biegającego Tomka. Trudno nie zapatrzyć się w przedsiębiorczego, wesołego dwulatka 🙂 Wymieniłyśmy parę zdań, szła z nami, aż odprowadziła nas do domu, a potem dała się zaprosić na herbatę i przez dwie godziny rysowała z Zosią, ku radościu obu. Gdyby tak można było częściej!
Posłuchałam dzisiaj s. Chmielowskiej i pomyślałam, że trzeba unikać mieszkania wśród zamożnych ludzi. Jakoś prościej się żyje, gdy nie myśli się tak strasznie o tym, czym obrastamy.