Przyszły książki do nauki języka. Zamówiłam podręcznik ucznia, ćwiczenia, książkę dla nauczyciela i płyty. Rozłożyłam wszystko w kuchni na stole i studiuję zawartość książki nauczyciela. Kłąb myśli w głowie. Już bez większych emocji, ale jednak niespokojne, nieuporządkowane.
Mój angielski to wiele lat nauki z efektem, który mnie nie cieszy. Nigdy mnie nie cieszył. Zaczęło się w domu, gdy tata postanowił zrobić tak, jak zrobił jego ojciec, czyli nauczyć mnie podstaw osobiście, a potem na bardziej zaawansowane lekcje posłać dalej. To „dalej” to miała być szkoła. W tamtym czasie nauka języka zaczynała się w piątej klasie. Nauczył mnie odmiany „to be”, a potem zostawił z książkami, kasetami magnetofonowymi. Parę słówek jeszcze dał radę wrzucić, ale potem stracił zapał, a jedyne, co naprawdę mi się utrwaliło, to jego ciągle powtarzane: „I’m not a dictionary!”. A tak, jeszcze nauczył czytać zapis fonetyczny w słownikach, bardzo przydatne to było w czasach przedinternetowych.
Tak więc siedzę sobie nad tymi książkami dla moich dzieci i zastanawiam się, jak to zrobić, żeby to nie była dla nich trauma i bezsensowne wkuwanie czegoś, czego potem nie używają, żeby język był tym, czym powinien być – sposobem na porozumiewanie się z innymi, na komunikację, na spotkanie z drugim człowiekiem – tym obok, tym zza ekranu monitora, z książki. Znamy wiele języków, wielu się uczymy: mowa ciała, język gestów, język emocji, malowanie, muzyka, język polski, język angielski, uśmiech, łza. Wszystko po to, żeby porozumieć się z drugim i spotkać go takim, jaki jest.
Siedzę nad tym podręcznikiem i zastanawiam się, jak go ożywić. Czytam kolejne akapity porad dla nauczycieli. Czy będą chciały się bawić, śpiewać piosenki i recytować wierszyki? Czy nie przegnę z uczeniem słówek. Przecież trzeba znać słówka! Czy dać im dołączoną do książki grę online? Niby fajna, z drugiej strony komputer tak bardzo rozprasza i wcale nie jest dobry do nauki, jeśli wierzyć badaniom.
Pierwszy przybiegł Tomek (lat 3). Wpakował się na kolana i mówi: „Czytamy!” Otworzyłam podręcznik dla dzieci i pokazuję po kolei obrazki, rozmawiamy o tym, co na nich. Po polsku. Przyleciała też Lusia (półtoraroczny potwór), więc zaczynamy ćwiczyć: chłopiec, dziewczynka, oczy, czerwony kamień, czerwony plecak, zielony…
Przyszły starszaki. Robię z nimi to samo, co z młodszymi, ale po angielsku. Jednocześnie do młodszych mówię po polsku to samo.
A potem zamknęliśmy książki, zjedliśmy śniadanie. Zosia (lat 6) znalazła płyty:
– To płyty do tej książki, mamo?
– Tak.
– A możemy posłuchać?
– Pewnie!
I nauczyliśmy się przedstawiać i witać. Albo sobie przypomnieliśmy, bo przecież starszaki przerabiały to w przedszkolu. Tomek łyka angielski jak wszystko inne teraz – płynnie i w locie, a Lusia cieszy się piosenką i próbuje naśladować słyszane dźwięki. We wszystkich językach świata.
Lęki są we mnie, a dzieci zapraszają mnie do swojej przestrzeni pełnej ciekawości, w której chłoną wszystko, co tylko w zasięgu. Wciągają mnie tam i nie wiem kiedy, wysysają tą wiedzę, o której nie wiem, że ją mam.
W wakacje dzieci miały okazję widzieć, że rozmawiamy po angielsku z ludźmi, którzy polskiego nie znają. Słyszą też podcasty, których słucham po angielsku.
– Mamo, a wiesz dlaczego my nie rozumiemy po angielsku?
– Dlaczego?
– Bo nie znamy wszystkich słówek!
– To nauczymy się słówek i będziecie znać, chcesz?
– Tak mamo!
Niech chłoną 🙂 Nasza Łucja z bajek po angielsku nauczyła się liczyć do 10iu. A najlepsze jak nie raz wypali np przy niedzielnym obiedzie „mmm! Delicious!” XD wiele słów po polsku jest jeszcze dla niej zatrudnych np. marchewka, łatwiej jej powiedzieć karot. Wg mnie jej naturalne talęty znajdują się właśnie w tym obszarze. Pewnie za to przedmioty ścisłe nie będą ją interesować… no ale zobaczymy 🙂
Super 🙂
Dziecko do pewnego etapu życia podobno jest utalentowane we wszystkich kierunkach, mózg zaczyna się specjalizować (czyli wywalać część zdolności i talentów) po 6 roku życia. W sumie ciekawa jestem na ile ta teoria ma przełożenie na życie 🙂