Byliśmy dzisiaj z dziećmi na placu zabaw. Praktycznie na skraju lasu. Jakieś 300 metrów dalej był drugi plac – starsze dzieci poszły tam same. Dominik bawił się z maluchami, ja czytałam. Sielanka. Do czasu.
To był moment. Zobaczyłam karetkę pogotowia przy placu zabaw, na którym byli Antek i Zosia. Na boku karetki widniała litera S, czyli taka poważniejsza, jakby naprawdę coś się stało groźnego.
Rzuciłam tylko do Dominika: „pilnuj!”, bo akurat któreś z dzieci było bliżej mnie niż jego i biegnę, z książką w ręku, biegnę te 300 metrów. Dla kogoś kto nie biega od 19 lat to nie jest takie proste.
Robię slalom pomiędzy panią z wózkiem i panią z pieskiem, słyszę komentarz jednej z nich: „ojej, pani ma tam dziecko”.
W końcu dostrzegam w oddali sylwetkę jednego mojego dziecka, bawiącego się za zbiorowiskiem ludzi, jakby nigdy nic. Myślę, że jakby drugiemu coś się działo, nie bawiłby się tak spokojnie, ale czy na pewno? Jestem już blisko. Słyszę ratownika mówiącego do kogoś: „Tak, proszę pani, ale pani musi…”. Widzę moje drugie, bawiące się dziecko.
Wypluwam płuca. Sapię, odwracam się na pięcie i wracam na swoje miejsce, mijając dwie panie i ich pieska. Dominik dzwoni spytać, co się stało. Rzucam tylko: „wszystko ok”, nie mam tchu, by mówić więcej. Tym razem nie my.